„Dzikie” czyli jakie? Na zwykły rozum ludzki chodzić powinno pewnie o „dzikie” zwierzęta w mieście, które wszędzie się rozłażą i jest ich coraz więcej. Wobec nich stosowane jest urzędowo mniej najeżone emocjami (negatywnymi oczywiście: „dzik jest dziki, dzik jest zły, dzik ma bardzo ostre kły…”) określenie: ZWIERZĘTA WOLNO ŻYJĄCE. Czy więc to „dzikie”, jeśli dokładniej pomyśleć, tylko do zwierząt powinno się odnosić?

 W obiegu funkcjonuje określenie-obelga Dzicy Ludzie z Miasta (DLzM). Przyniósł je bezsensowny, intensywny, często dla doraźnych i pozornych korzyści, wyrąb drzew w miastach[1]. Dzicy Ludzie z Miasta z zamiłowaniem drzewa własnoręcznie i samorządnie rżną – swoje, cudze oraz nasze, domagają się ich wyrżnięcia, uzasadniają lub nakazują drzew eksterminację, utrudniają ich ochronę i obronę. Często działają z Urzędu, ale może jeszcze częściej eksterminują drzewa na swoich działkach. Sprzyjają temu bardzo zmiany prawa w ostatnich latach, zainicjowane przez tzw. LexSzyszko[2]. Granica między sytuacjami, w których z istotnych powodów faktycznie w żaden sposób nie da się uniknąć usunięcia drzewa (??), a takimi, w których wciąż jeszcze jest to możliwe przy jakimś wysiłku i kawałku dobrej woli nie jest oczywiście ostra, jednoznaczna. Ale teraz nie chodzi o subtelności – w warunkach katastrofy klimatycznej, pierwszeństwa Polski w konkurencji SMOG w Europie itd. – przy obecnej skali eksterminacji drzew chodzi o jedno z najważniejszych współczesnych wyzwań.

Najważniejsza dla reakcji na te wyzwania jest odpowiedź na pytania: czy drzewo w mieście jest „u siebie”, ma więc prawo rosnąć i rozwijać się, zwłaszcza jeśli już sporo urosło? Czy przeciwnie – drzewo tylko przypadkowo i przejściowo zajmuje przestrzeń miejską, przeznaczoną dla innych, ważniejszych celów, np. na „galerie” handlowe i schroniska dla samochodów? Bo właściwe miejsce drzew miałoby być na wsi albo w lesie…

W pierwszym przypadku wycięcie drzewa, zwłaszcza dużego, byłoby dramatyczną i ostateczną koniecznością, której mimo starań w żaden sposób nie daje się uniknąć. W drugim – jeśli tylko znajdzie się jakiś pretekst do usunięcia drzewa, warto a wręcz należy z niego skorzystać, bo im bardziej urośnie, tym trudniej się go potem pozbyć. W tym duchu funkcjonują np. obecne procedury inwestycyjne: krok pierwszy na działce ewentualnie przeznaczonej pod budowę czegokolwiek to wyrżnięcie wszystkiego co rośnie, do gołej ziemi. Alternatywą mogłoby być dopasowywanie/uzgadnianie projektu inwestycji z tym, co już bujnie wyrosło, żeby wyrośnięte zachować, bo samo z siebie cenne ono jest i mu się należy.

gf c6FE JeUD 8bFJ bronislaw komorowski 664x0 nocrop

Cywilizowany czyli dziki[3]? 

Odpuszczamy tu sobie jako powszechnie znane konkretne argumenty, pokazujące wyliczone wprost w pieniądzach korzyści, jakie przynosi obecność drzew, i szerzej wszelkiego zielska w miastach. W tych korzyściach są także zdecydowanie wyższe ceny nieruchomości położonych w sąsiedztwie zieleni. Chodzi bowiem o wyjaśnienie znaczenia przymiotnika „dziki” w kontekście obecności natury w mieście i traktowania jej przez człowieka-mieszkańca. Dziki (człowiek z miasta) niszczy drzewa i zieleń, bo zionie wrogością wobec wszystkiego co „sobie” rośnie. Dendrofobia jest wrogością podszytą lękiem. Przed czym? Przed utratą kontroli: „wyrośnie ci w górę i co wtedy zrobisz”? Kontrola nad przyrodą „wolno żyjącą” jest tu kwestią kluczową – trzeba ten żywioł trzymać krótko, przy ryju, czyli spacyfikować. Stąd na potęgę się kosi, grabi, ogradza, wycina i wyrębuje, pryska, przycina i ogławia, betonuje (betonuje, betonuje i jeszcze raz betonuje…), melioruje i osusza. Urzędowo to się nazywa zieleń „urządzona”, powstająca zwykle przez wycięcie wszystkiego, co już „sobie rośnie”, żeby np. zaprowadzić park. Czyli wycina się duże drzewa, żeby posadzić małe drzewka. Bo jak one tak „sobie rosną”, to nie rosną tak „jak trzeba”, czyli nie tak jak DCzM z miasta chciałby, żeby mu się podobało. Jest w tym oczywista (urzędowa..) pogarda dla wszelkich, spontanicznie wyrosłych samosiewów, które zwykle są najsilniejszymi i najzdrowszymi drzewami, bo własnymi siłami (bez ogrodnika, nawożenia, pryskania, cięcia i podlewania) wygrały w rywalizacji w rozwoju z całą masą innych, słabszych osobników. No i wyrosły bez zgody architekta, projektanta, urzędnika..

Natura „ucywilizowana” nieśmiało wypełza w dozwolonych miejscach z dziur w betonie albo z betonowych donic w postaci coraz częściej karłowatej „zieleni urządzonej”, ułożonej dokładnie pod linijkę, sterylnej i kontrolowanej. Cywilizowana ale jałowa betonoza (z tujozą) zaprowadzana jest poprzez ZNISZCZENIE innego życia biologicznego (chłop żywemu nie przepuści…), wprost albo pośrednio. Najpierw rżnie się drzewa i krzewy, zrywa darń, oblewa roundupem, robi drenaż, przykrywa betonem a potem znikają płazy, gady, owady i ptaki, jeże i inni bracia mniejsi, razem z siostrami. „Cywilizowane”, „urządzone” zagospodarowanie przestrzeni zieleni jest bardziej destrukcyjne, zabójcze niż to co w potocznym znaczeniu przynosi słowo „dzikie”. Czyż zatem nie stajemy się tym bardziej dzicy, zdziczali, barbarzyńscy – im bardziej jesteśmy cywilizowani?

Skala destrukcji zieleni, i całego środowiska przyrodniczego w mieście na tle całokształtu zabójczego traktowania natury przez rodzaj ludzki jest raczej nieduża, choć bez przesady z tą skromnością – w globalnym bilansie to miasta okazują się głównymi, żarłocznymi pasożytami i trucicielami. Cywilizacja współczesna to też przemysłowe rzeźnie, zwykłe i na mięsko koszerne albo halal, hodowla zwierzątek na futerka, myśliwi plus parę innych (plastik w oceanach, ceodwa w powietrzu..). Ale wycięcie rosłego drzewa w środku dużego miasta robi większe wrażenie i powoduje więcej dymu niż wykarczowanie tysiąca km kwadratowych puszczy amazońskiej. Bo do tego drzewa masom ludzi bliżej.

Cywilizacja euro-atlantycka od co najmniej dwustu lat, ze względu na swój totalnie destrukcyjny charakter wobec przyrody, acz nie tylko (wobec ludzi też, choć nierówno – poza uprzywilejowanymi białymi i to lepiej sytuowanymi…) jest bardziej barbarzyńska niż wszystkie ludy tradycyjne razem wzięte. „Barbarzyński” to jeden z synonimów słowa „dziki”. Czy wiecie, że ludzkość tak się namnożyła, że obecnie ludzie wraz ze swoimi zwierzętami hodowlanymi stanowią 97% masy wszystkich kręgowców na Ziemi, a tylko 3% to kręgowce „dzikie”? O rekordowym tempie ginięcia kolejnych gatunków wiadomo powszechnie. Przykościelny, antyaborcyjny termin „cywilizacja śmierci” jest tu bardzo adekwatny, ale z zupełnie innych powodów niż jego kościelni twórcy chcieli.

dziki Rataje

Zwierz dziki czy miejski?

NIK stwierdza w swoim raporcie o zwierzętach wolno żyjących w miastach: „…Izba ocenia, że wszystkie skontrolowane gminy prawidłowo realizowały obowiązki związane z ochroną mieszkańców przed zagrożeniami ze strony zwierząt wolno żyjących”. . Ale skoro to człowiek jest największym barbarzyńcą, dzikusem i drapieżnikiem/pasożytem wobec innych gatunków, to raczej trzeba te „dzikie” zwierzęta ochronić przed człowiekiem. I po części tak się już dzieje, stanowi o tym prawo, m.in. Ustawa o ochronie zwierząt:
art. 21
Zwierzęta wolno żyjące stanowią dobro ogólnonarodowe  powinny mieć zapewnione warunki rozwoju i swobodnego bytu, z wyjątkiem tych, o których mowa w art. 33a ust. 1.
art. 33a ust. 1:
W przypadku gdy zwierzęta stanowią nadzwyczajne zagrożenie dla życia, zdrowia lub gospodarki człowieka, w tym gospodarki łowieckiej, dopuszcza się podjęcie działań mających na celu ograniczenie populacji tych zwierząt.

Stosunkowo mało jest doniesień o wypadkach uszkodzenia człowieka przez takie zwierzęta, w miastach chyba wcale, na pewno sporo mniej niż np. pokąsań przez psy. Natomiast w drugą stronę bywa różnie – pomijając myśliwych (a w mieście raczej kłusowników) zwierzęta są poszkodowane w wypadkach komunikacyjnych, poza miastami mocno częściej. Miasto miastu nierówne, a samo pojęcie „miasto” straciło ostrość znaczenia – np. duże obszary intensywnie zurbanizowane znajdują się nominalnie na wsi. Widocznym przejawem postępującej suburbanizacji są blokowiska deweloperskie stawiane na polach, nawet nie w pobliżu granic dużych miast, ale często na granicy terenów wcześniej zamieszkiwanych przez różne gatunki zwierząt.

nik dzikie zwierzeta w miescie 1 liczba wypadkow drogowych

To między innymi dlatego zwierzęta nieudomowione coraz częściej wybierają przeprowadzkę do miast. Ledwie kilka lat temu sensacją było, że fotopułapka „złapała” wilka w Wielkopolskim Parku Narodowym. Teraz wilk włóczy się po mieście Poznaniu i wzbudza tylko pewną konsternację. A jego pobratymcy żerują na miejskich peryferiach. W Poznaniu samych dzików mieszka kilkaset, zależnie od źródeł 250-500, i ta liczba nie zmniejsza się, mimo wywożenia całych stad wiele kilometrów od miasta i odstrzału (ok. 450 sztuk rocznie).  

Praktycznie nie jest możliwe zniechęcenie dzików do żerowania w mieście – mamy kolejne pokolenia urodzone i zsocjalizowane w mieście, które funkcjonują w nim jak u siebie. Wiedzą gdzie i jak się nakarmić, ludzi się nie boją, ale też zwykle nie zaczepiają i potrafią poruszać się po mieście, ponoć już całe watahy (do kilkudziesięciu sztuk) rozróżniają światła zielone i czerwone, żeby nie wleźć pod koła aut (?). Powodują pewne zniszczenia np. trawników i ogrodów, trochę stresu mieszkańców dzielnic gdzie jest ich najwięcej, ale poważniejszych wypadków nie było. Niektórzy uważają, że mamy już nowy quasi gatunek, świnię miejską, bo zaobserwowano znaczące różnice w zachowaniu dzików-poznaniaków i świeżych przybyszy z lasu. Ostatnio na peryferie Poznania w poszukiwaniu żony dotarł też młody żubr, ale go eksmitowano z powrotem do stada na Pomorzu Zachodnim. Sarny, lisy, daniele, kuny, jeże, zające, bobry i wiele innych gatunków zwierząt to miejska, choć nierówna codzienność.

Powrót natury i do natury

Miasto europejskie powstawało poprzez wyodrębnienie się osady z naturalnego otoczenia. Murami i fosami separowało się od zagrożeń ze strony innych ludzi, ale też od natury, puszczy, dzikich zwierząt, zarazy itd. Od XIX w., choć niejednolicie, trwa proces odwrotny. Dwudziestowieczny modernizm w architekturze zakwestionował murowaną pustynię kamienic z podwórkami-studniami bez zieleni, światła, z zatrutym powietrzem. Przestrzenne otwarcie się miast było krokiem do suburbanizacji, najbardziej zaawansowanej w USA, czyli rozlewania się miast na duże odległości od ich historycznych centrów. Nie byłoby to możliwe bez masowej motoryzacji – samochód osobowy oznacza praktyczne uchylenie ograniczeń przestrzeni. W krajach o większej gęstości zaludnienia (pewnie cała UE) trudno już znaleźć obszary dziewiczej przyrody nieodwiedzanej masowo przez człowieka, bo są one dostępne samochodem w ciągu godziny jazdy od „cywilizacji”. Ciągnące się kilometrami strefy zurbanizowane zastępują miasta o klasycznych układach przestrzennych. Kształtuje się quasi-miejski sposób zamieszkiwania przestrzennie niejednorodny, w rozczłonkowanych przestrzennie aglomeracjach, poprzecinanych terenami zieleni, lasami, parkami, nieużytkami, polami, łąkami, połączonymi traktami ekologicznymi, także wzdłuż cieków wodnych, coraz częściej odkrywanych.

Jedno z drugim i trzecim wprost fizycznie przybliża ludzi do natury, ale też naturę do człowieka – zwierzęta przyzwyczajają się do obecności ludzi na obszarach przez nie wcześniej wyłącznie zajmowanych, i stają się pół-dzikie/pół-oswojone. Zwłaszcza jeśli są dokarmiane a masy odpadów (ponoć wyrzucamy 35-40% kupowanej żywności) stanowią komfortowe stołówki. Zwierzęta chroni też prawo. Czy stwierdzenie, że w takich warunkach natura miesza się z cywilizacją i dalsza separacja nie jest już możliwa – wydaje się przesadzone? Natura intensywnie wchodzi do miast, i czas, żeby miasta konsekwentnie wróciły do natury, która o nas się upomina, i nas napomina, że jesteśmy jej częścią. Antropocentryczna postawa wyższości i niezależności od natury, dążenie do totalnej kontroli i nieokiełznanej (dzikiej) eksploatacji przynosi spektakularną klęskę, o katastrofalnych (już) skutkach.

wilk1


Na czym ten powrót „miast do natury” miałby polegać? Podstawą jest zmiana mentalna anachronicznych wyobrażeń, zasad a w dalszych rezultatach procedur i przepisów. Ogólnie – na bardziej pokorne, empatyczne, pokojowe i koncyliacyjne wobec natury. Może trzeba się trochę posunąć i przywyknąć do dzików na ulicach i wilków pokazujących się w parkach? Jesteśmy dość bezradni wobec tej nowej sytuacji, nie tylko administracja wobec dzików. Ale już wiemy, że sterylnie zabetonowane miasto z równoprzyciętymi i wygrabionymi trawnikami, wysprzątanymi placami, z drzewami pod sznurek, próbujące panować wszechwładnie nad każdym drzewem, krzakiem, zwierzakiem i robakiem nie broni się, nie przetrwa. Bo np. miejska wyspa ciepła nas ugotuje. Potrzebna jest istotna zmiana priorytetów i hierarchii ważności. Np. inwestycja, potrzebująca roku-dwóch na realizację nie może być z zasady ważniejsza niż drzewa, których dobra doświadczymy w pełni po 50-100 latach rośnięcia.

Tworząc miasto nie można dalej ignorować tego jak działają siły natury. Nowoczesne miasto powstaje trochę jak obiekt inżynierski, maszyna do mieszkania, budowana wg wykoncypowanego projektu (ścieżki pod kątem prostym…). Natura tworzy się jednak odmiennie – przez proces rośnięcia, organiczny rozwój, dość powolny ale totalny. Powrócić „do natury” to uwzględnić logikę rozwoju naturalnego w tworzeniu miasta. Tego musimy się nauczyć, metodą prób i błędów.

Parę pomysłów i dobrych praktyk już mamy, choć tylko cząstkowych. Nie każdy teren trzeba zagospodarować; zieleń może rosnąć sama byle jej nie truć i nie przeszkadzać; w ogóle zostawiać w spokoju to, co jest wystarczająco dobre („mniej znaczy więcej”[4]…); zwierzętom wolnożyjącym zostawić w mieście mateczniki/ ostoje niedostępne dla ludzi; tam i w pobliżu mniej ruchu, hałasu, sztucznego światła i chemii, itd. O oczywistościach opisanych w strategiach zrównoważonego rozwoju nie zapominając. Jeżeli interweniować w naturę to po to by ją wspierać (np. zagrożone gatunki), a nie pacyfikować w imię prometejskich projektów przebudowy świata (betonowanie i przegradzanie rzek, przenoszenie jezior, generalnie – intensyfikacja przetwarzania i krążenia energomaterii po całej Ziemi).

Świat lepszy już nie będzie, a może stać się dużo gorszy. Przez nas. 

Symfonia losu nuty1

 

[1] Pamiętać trzeba, że ekspansja takich masowych praktyk rębnych ma miejsce także poza miastami – ofiarami drwali, często z urzędów, padają aleje drzew przydrożnych, drzewa rosnące przy torach, blisko rzek itp. A wyrąb na największą skalę odbywa się w publicznych lasach, eksport surowego drewna rośnie na potęgę.

[2] Nie wchodząc w szczegóły – przykładowo przed tymi zmianami kara za wycięcie bez pozwolenia starodrzewu szlachetnych gatunków mogła sięgać nawet kilkuset tysięcy złotych. Teraz w wielu przypadkach uzyskiwanie pozwoleń nie jest konieczne, a opłaty i kary zostały znacznie obniżone. Deweloperowi opłaca się wyciąć nawet sporo drzew i zapłacić karę, którą z nadwyżką zwróci mu zysk ze sprzedaży jednego mieszkania na budowanym blokowisku. 

[3] Według fundamentalnych ksiąg mądrości i wiedzy (słowniki, encyklopedie) słowo „dziki” może oznaczać „barbarzyński”, „gwałtowny”, „nieokiełznany” (nie dający się kontrolować, nieprzewidywalny) – Wielki Słownik Języka Polskiego. Albo „niecywilizowany” (w tym człowiek niecywilizowany), „straszny”, „agresywny” – Wielki Słownik Ortograficzny PWN. „Okrutny”, „bezwzględny”, „bezlitosny”, „brutalny”, „bezduszny” – za Słownikiem Synonimów.

[4] Patrz tegoroczna architektoniczna Nagroda Priztkera m.in. za pozostawienie w ramach projektu rewitalizacji  placu miejskiego w Bordeaux bez żadnych zmian, poza posprzątaniem i konserwacją.


Andrzej Wierzbicki

Działacz miejski z miasta metropolitalnego, zaangażowany w ruchy miejskie od samego początku, a nawet wcześniej.  


Skomentuj


Copyright © 2020 KRM | Strony internetowe Trojka Design